Najlepsze wyjście. O filmie „Testament Serca”

Film "Testament Serca" opowiada o matce czwórki dzieci, która dla ich dobra podejmuje walkę z własną słabością, biurokracją, a to wszystko pod presją czasu. Musi podejmować trudne decyzje, żeby zapewnić dzieciom dobry dom po swojej śmierci. Czy ten film naprawdę jest o tym? Czy tylko o tym? Co mówi nam o spojrzeniu współczesnych twórców na rodzinę, a może nawet o samej francuskiej współczesnej rodzinie?
Kilka miesięcy temu miałem okazję obejrzeć francuską produkcję z 2016 roku o matce czwórki dzieci, która staje przed ciężkim zadaniem, by, póki jeszcze może, zapewnić najlepszą opiekę swoim córkom i synom. Mówiąc ściślej, film „Testament Serca”, bo o nim właśnie mowa, opowiada o Marie-Laure, która dowiaduje się o swojej śmiertelnej chorobie i podejmuje walkę o znalezienie dzieciom najlepszej możliwej opieki, gdy jej zabraknie. Począwszy od rozpaczliwej, ale równie groteskowej akcji z rozlepianiem „ogłoszenia” opisującego jej sytuację i proszącego o zgłaszanie się potencjalnych rodziców, Marie-Laure nie ustaje w wysiłkach, by umrzeć spokojna o los swoich dzieci.
DALSZA CZĘŚĆ TEKSTU BĘDZIE ZAWIERAĆ SPOILERY FILMU „TESTAMENT SERCA”
Po nieudanej próbie, matka czwórki dzieci stara się rozwiązać problem angażując już państwowe urzędy. Niestety ośrodek adopcyjny powołuje się na procedury, a te są jasne. Rodzinę zastępczą znajduje się dla dzieci, które jej potrzebują, zatem w wypadku Marie-Laure, dopiero po jej śmierci. Jedna z pracownic ośrodka próbuje nieformalnie pomóc głównej bohaterce podsuwając jej adres rodziny, która kiedyś zgłaszała chęć adopcji nawet czwórki dzieci. Plan jednak nie powiódł się. Wspomniana rodzina nie chciała słyszeć o działaniu poza prawem. Szczęśliwym trafem Marie-Laure udaje się nawiązać kontakt z idealną rodziną. To małżeństwo w średnim wieku, które odchowało już swoje własne, ale i adoptowane dzieci, do tego z dużym domem i to w okolicy gdzie Marie-Laure mieszka. Państwo ci mieli zgodę na adopcję trójki dzieci, więc postanowiono wystąpić o czwartą i przy pomocy zwykłych ludzi, którym podsuwano petycję o zgodę na adopcję zanim Marie-Laure umrze oraz mediów, które miały nagłośnić sprawę wywierając tym wpływ na sędziego, który miał podjąć decyzję w tej sprawie, osiągnąć cel. Ostatecznie się udało. Dzieci trafiły do dobrych rodziców zastępczych. Marie-Laure umarła spokojna.
Pominąłem jednak jeden aspekt, który bardzo wiele zmienia. Bez niego to opowieść o matce walczącej z biurokracją o dobro swoich dzieci, o jej ostatniej bitwie na ziemi. Ale tylko tym by był i nie uważałbym go za wart publicznego omówienia. Wszystko wyjaśni się zaraz przy właściwym streszczeniu fabuły bez pomijania istotnych elementów.
CZYTAJ TAKŻE: Pan Władysław i wstyd
Film zaczyna scena podróży matki z czwórką dzieci w różnym wieku (córki 15 lat, synów 10 i 5 lat oraz piętnastomiesięcznej córki). Śpiewają sobie wesoło piosenkę. Chwilę później docierają na jakieś przyjęcie czy festyn na powietrzu. Koleżanki Marie-Laure pytają kiedy wróci, co zrozumiałem jako pytanie o powrót z urlopu po urodzeniu najmłodszego dziecka. Chwilę potem, główna bohaterka pyta gdzie jest mąż jednej z koleżanek. Ta wskazuje jej budynek. Wewnątrz wyjaśnia się kwestia choroby i ocena długości przyszłego życia na 3-4 miesiące. Mąż koleżanki Marie-Laure był bowiem jej lekarzem.
Zaraz potem widzimy scenę powrotu do domu. Przed telewizorem siedzi brodaty mężczyzna. Jak się okazuje, mąż głównej bohaterki, Franck. Dzieci gdzieś idą, a rodzice zostają sami. Mężczyzna wrócił z trasy zagranicznej i następnego dnia ma znów jechać ciężarówką w kolejne miejsce. Zaraz po otrzymaniu tych informacji słyszymy jak Marie-Laure mówi o swojej chorobie. Mąż najpierw wypiera to twierdząc, że na pewno żona pokona chorobę, potem rzuca słowa, że może na niego liczyć.
Jednak ona ma inny plan. Domaga się rozwodu. Potem następują kolejne akty. Marie-Laure wynajmuje dom od swojego lekarza i wynosi się tam z dziećmi. Jednocześnie rusza na walkę o rodzinę adopcyjną. Najpierw rozwiesza wspomniane kartki/ogłoszenia. Na jedno natrafia jej mąż i urządza awanturę, że nie porzuci własnych dzieci. Jednak przyznaje, że nie wie jak poradziłby sobie z dziećmi po śmierci żony. Następnie Marie-Laure próbuje zdziałać coś w ośrodku adopcyjnym, ale jak wcześniej wspominałem nie da się obejść procedur, a rodzina wskazana nieoficjalnie odmawia współpracy poza prawem.
Potem główna bohaterka dowiaduje się o innej rodzinie, która okazuje się idealna, ale, co też wspomniałem wcześniej, mają zgodę na adopcję tylko trójki dzieci. Działają więc poprzez petycję i przez kontakt z mediami, by zapewnić dzieciom nowy dom u miłej rodziny jeszcze zanim główna bohaterka umrze. Problemem jest też brak podpisu męża, który w ogóle by na te działania zezwalał. A mąż raz mówił, że podpisze, potem rezygnował. W międzyczasie Franck zajmuje się przez dzień czy dwa dziećmi z opłakanym skutkiem. Nie potrafi nawet ugotować makaronu, a najmłodszym dzieckiem zajmuje się bardziej najstarsze. Jest też scena w pracy, gdzie Franck prosi szefa o przeniesienie do działu logistyki, żeby mógł pracować na miejscu w stałych godzinach. Niestety nie ma wakatu. W końcu podpisał wymagane do adopcji dokumenty, porozmawiał z potencjalną nową rodziną dla dzieci i uznał, że to dobre wyjście. Ostatecznie sąd wydał zgodę na adopcję całej czwórki dzieci przez wskazaną przez Marie-Laure rodzinę, która zresztą zapewnia, że będą wspierać to, by Franck był obecny w życiu dzieci. Film kończy się sceną spaceru całej rodziny: dzieci, rodziców i rodziców adopcyjnych. Idą w szeregu i trzymają się za ręce. W pewnym momencie Marie-Laure puszcza ręce dzieci obok niej i zostaje w tyle, czego nikt nie zauważa i uśmiecha się.
Oglądałem ten film jakiś zdenerwowany. Nie mogłem pojąć jak główna bohaterka może decydować o wszystkim nie oglądając się zupełnie na męża. Gdyby go nie było, byłby to tylko film o walce o dobro dzieci, z biurokracją i brakiem indywidualnego podejścia do człowieka w nadzwyczajnej sytuacji. A tak byłem od początku przeciwko Marie-Laure, czując przez skórę, że przez film chce się nam pokazać, że więzi rodzinne nie mają znaczenia, byle dziećmi się dobrze zaopiekowano.
Marie-Laure skreśliła męża od początku, nie próbowała nauczyć go opieki nad dziećmi. Stanąłem więc poniekąd po jego stronie. Po stronie jego słusznego oburzenia, gdy chciała decydować sama i nie dała mu szansy na poprawę. Jednak zanim film się skończył, nie byłem już tak przekonany do swojego pierwotnego zdania. Liczyłem przez cały seans na jakąś zmianę, na wyjście Francka do dzieci, zawzięcie się, włożenie wielkiego wysiłku, żeby móc się nimi zajmować. I tego nie dostałem. Przez chwilę, gdy próbował zmienić stanowisko pracy, miałem nadzieję, że zrobi co trzeba i dostaniemy historię ojca, który po latach, w ciężkim momencie pokazał, że jest prawdziwym mężczyzną i zasługuje na to, by nazywać go ojcem rodziny. Nie dostałem tego. Wręcz zacząłem myśleć, że decyzja jego żony była słuszna, że nie traciła czasu na nauczenie Francka opieki nad dziećmi tylko znalazła jakieś wyjście, by oszczędzić dzieciom traumy z szukaniem nowego domu po jej śmierci, a może nawet rozdzielenia. Możliwe, że nic by nie dało nawet gdyby spróbowała go „naprostować”. Może tylko straciłaby czas potrzebny na szukanie rodziny zastępczej.
CZYTAJ TAKŻE: Wołyń we „Wspomnieniach Ocalonego”
Zacząłem film od bycia złym na Marie-Laure, a na koniec byłem zły na Francka. Dla mnie film kończy się źle. Ojciec nie stanął na wysokości zadania. Jednocześnie dostajemy przyjemną scenę subtelnie ukazującą śmierć Marie-Laure i dalsze życie pozostałych. Wszystko wydaje się być w porządku. Rodzice się rozwiedli, tata nie zajął się dziećmi, mama umarła. To wszystko w porządku, bo znalazła się świetna para, która zajmie się dziećmi. Paradoksalnie choć rozwód to nic takiego, ojciec, który nie wie nic o dzieciach i nie robi wszystkiego, by to zmienić, chociaż żona zaraz umrze to też normalna sprawa, to ratunkiem dla tej rodziny jest rodzina zastępcza. Czyli małżeństwo, które już przetrwało lata i jest gotowe zająć się, nawet cudzymi, dziećmi. Marie-Laure i Franck trafili na wspaniałych ludzi. Dzięki temu ona mogła spokojnie umrzeć, a on niespecjalnie się zmieniać. Jak dla mnie film promuje wizję, że nie trzeba walczyć o małżeństwo, brać na siebie odpowiedzialności i to jest normalne. Tyle tylko, że ktoś musi wtedy wziąć odpowiedzialność za nieodpowiedzialnych. Franck nie musiał wykazywać się heroizmem, by dzieci zostały z nim, bo ktoś go wyręczył.
Można pytać, czy Marie-Laure zrobiła dobrze, czy gdyby znowu nie wzięła na siebie rozwiązania problemu, to czy Franck po jej śmierci (albo i wcześniej) nie poczułby noża na gardle i nie wziął za siebie? Ciężko odpowiedzieć. Oczywiście to żadna wymówka dla niego, że nie zawalczył, bo żona załatwiła mu wygodne rozwiązanie. Ojcem nie powinno się w końcu być tylko w sytuacjach kryzysowych, ale na co dzień. Liczyłem jednak, że dostanę film o walecznym mężczyźnie, który dojrzewa w obliczu dramatu. Nie dostałem nawet tego. Film jednak polecam. Porusza istotne sprawy, choć może twórcy nakierowali uwagę widza nie na to co najważniejsze. To jednak gdzieś nieopacznie pokazują pozytywne wzorce w postaci rodziny zastępczej, czyli trwałego, dobrego małżeństwa, troszczącego się o dzieci. Rozwiązanie problemu byłoby łatwiejsze, gdyby wcześniej była wola naprawy małżeństwa Marie-Laure i Francka i wzięcie na siebie więcej przez niego już wcześniej. Gdyby oni byli dobrym małżeństwem, nie musieliby liczyć, że ktoś będzie jeszcze lepszy i zaopiekuje się cudzymi dziećmi. Myślę, że to jest właściwe przesłanie płynące z filmu, a nie walka z biurokracją o dobro dzieci, gdy jedyną winą jest to, że jeszcze się nie umarło.
…..
„Testament serca”, tytuł oryginalny "Apres moi le bonheur”, reż Nicolas Cuche, prod. 2016.
Tekst opublikowany pierwotnie na portalu narodowcy.net